ARABAMI PO KRESACH
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od Romana Pankiewicza, że koń to kultura, kompletnie nie zdawałem sobie sprawy jak ważna, wielowymiarowa i głęboka jest to sentencja. W początkach mojej przygody z końmi myślałem, chyba tak jak i większość, że koń to koń, pożyteczne stworzenie, na którym można miło spędzić czas, można go lubić, nawet się do niego przywiązać, zaś arab jest tak cenny głównie dlatego, że jest drogi. Dzisiaj, bez cienia przesady mogę powiedzieć, że konie arabskie zabrały mnie i moją rodzinę w najpiękniejszą podróż życia, podróż po Kresach Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i to zarówno tych współczesnych, jak i tych ukrytych na kartach historii.
Świat jaki przez ostatnie dziesięć lat wokół siebie budowałem nie pozwala mi myśleć o koniu o arabskim bez tej otoczki złożonej z historii, wielkich postaci, tradycji, legend, patriotycznych uniesień. Siedzę teraz w sąsiadującej ze stajnią zaściankowej siodlarni, zwanej Atamanówką. W powietrzu unosi się zapach dziegciu, a na ścianach portrety „mistrzów”. Z najwyższej półki spogląda hrabia Juliusz Dzieduszycki z Jarczowiec, który ze słynnej wyprawy do Arabii przywiódł na Podole Gazellę, Mlechę i Saharę. Tuż obok Emir Wacław Rzewuski trzymający w ręku swoją ukochaną klacz Muftaszarę. Nieco niżej hodowca wybitnie dzielnych arabów Dionizy Trzeciak z Taurowa, a po drugiej stronie ks. Witold Czartoryski z Pełkiń. Ci dwaj ostatni zakochani w jarczowieckich klimatach i arabach. Czartoryski kupował swoje konie w Taurowie, Trzeciak budował stado w oparciu o klacze z Jarczowiec, Dzieduszycki szukając koni w pustyni powoływał się na koneksje rodzinne z Rzewuskim. Dzisiaj te wielkie postacie gości skromna kresowa Atamanówka i mogę dać głowę, że w chłodne zimowe wieczory, kiedy napali się w myśliwskim piecyku, hrabiowie zasiadają przy ogniu, tocząc pasjonujące dyskusje o arabach i Kresach. Mogą też popatrzeć na swoje konie, bo tuż za ścianą ze starych sosnowych brusów, w drewnianej stajni, stoją potomkowie Gazelli, Mlechy, Krzyżyka.
I jak tu zajmując się końmi nie myśleć o historii, skoro ona wdziera się do zaścianka drzwiami i oknami, prosząc o jej odkurzenie, przypomnienie, czasem odkrycie. Dwa kilometry od nas leży Chmielowatka, gdzie razem ze swoimi Kozakami stacjonował Chmielnicki idąc na Zamość. Kawałek dalej na wschód są Turkowice, w których w połowie XIX wieku hodowlę arabów prowadził Antoni Makomaski. Niedaleko od nas do Wojsławic, gdzie hrabia Franciszek Poletyłło hodował niezrównane konie orientalne. Któregoś razu prezentował arabskiego ogiera o imieniu Chrobry samemu Henrykowi Sienkiewiczowi. Autor Trylogii bywał na naszych terenach dwukrotnie, goszcząc u znanego malarza Władysława Czachórskiego w Grabowczyku. W dwie godziny koniem można dotrzeć do Glinisk, gdzie na słynnych wałach ukochany autor rozpoczynał pisanie Trylogii, szkicując sceny do oblężenia Zbaraża. Tej wiosny mieliśmy szczególną radość, gdyż po 131 latach na Gliniskach znowu stanął Sienkiewicz, Jerzy Wojciech prawnuk noblisty i uczynił to dosiadając arabskiego ogiera. Nad Bóg, dziś graniczny, około czterdziestu kilometrów. Nasze kuhailany docierają tam w trzy godziny z małym popasem. Na wyspie w Kryłowie można przenocować w ruinach zamku, który w 1651 roku gościł króla Jana Kazimierza idącego na zwycięską bitwę pod Beresteczkiem. Warto przypomnieć, że wojska koronne stawiły wówczas czoła ogromnej potencji kozacko-tatarskiej. Zacięte walki trwały już trzeci dzień, a szala zwycięstwa przechylała się ze strony na stronę, kiedy Książę Jeremi Wiśniowiecki na czele bohaterskiej szarży rozbił tabor nieprzyjaciela, zmuszając go do panicznej ucieczki. Sam Chan Islam Gerej III wiał podobno gdzie pieprz rośnie, dosiadając najszybszego wierzchowca, najpewniej czystej krwi. W nasze ręce dostały się bogate łupy, między innymi namiot Chana. Czy można się dziwić, że kiedy budowaliśmy okrągłą ujeżdżalnię pod dachem, za wszelką cenę nie chcieliśmy nazwać jej round penem. Tym sposobem mamy w naszym zaścianku „ oryginalny” namiot Chana Islama Gereja III, który odnaleźliśmy w dniestrowym jarze, po tym jak przed z górą 300 laty pan Zagłoba ukrył go, konserwując uprzednio staropolskim trójniakiem.
Za oknem, które też ma wymiar historyczny, bo pochodzi z zamojskiej starówki i jak twierdzą zaprzyjaźnieni historycy, właśnie pod nie podjechał Chmielnicki i zapytał czy Zamoyski wpuści go do miasta. Gospodarz zawarł okiennice i tak Kozacy nie zdobyli Zamościa. No więc, za oknem łagodne pagórki Działów Grabowieckich, podobne jeśli nie identyczne widziałem na Podolu w Jarczowcach. Przestrzenie ogromne, asfaltów mało, zaludnienie znikome i ta kresowa przyroda… Jeśli masz odrobinę szczęścia w czasie konnej wycieczki spotkasz łosia, dzika, a zdarza się, że i wilka. Tutaj nie da się nie jeździć konno. Wszak Wacław Rzewuski pisał, że kto raz był jeźdźcem nigdy nie będzie niewolnikiem. Przypuszczam, że złotobrody Emir mówiąc raz, miał na myśli raz dziennie. Tak na marginesie, do dóbr Emira też nie mamy daleko. W cztery godziny zajedzie się koniem do Sielca, gdzie gospodarował jego ojciec. Czytając w starych księgach o wyczynach jeździeckich naszych wielkich hodowców, trudno wręcz usiedzieć na miejscu. Nie kto inny przecież jak właśnie Rzewuski w ekspresowym tempie przebył na Muftaszarze Wyżynę Anatolijską, albo jak pisał poeta: „ (…)”koń jego arabski był biały bez skazy, na koniu siedmiokroć przeleciał step gazy(…)” Podobnymi wyczynami mógł się pochwalić Juliusz Dzieduszycki, który na Merdżamkirze, o jednym popasie przebywał liczącą około 140 km drogę z Jarczowiec do Jezupola. Tradycja rzecz święta, dlatego nasze araby poddajemy próbom dzielności w dyscyplinie, do której te konie zostały stworzone, czyli w rajdach długodystansowych. Od święta jeździmy po staropolsku, bo miłość do tej Rzeczypospolitej rodem z Trylogii Sienkiewicza ciągle jest tu żywa i wielka. A na co dzień zamiast czap, delii i kontuszy używamy kasków, bryczesów i elektroniki. Wszystko to dla niebywałej frajdy jaką dają wyścigi, znane w świecie pod nazwą endurance, ale też aby sprawdzić prawdziwość słów wielokrotnie tu już wspominanego hodowcy z Jarczowiec Juliusza Dzieduszyckiego, który twierdził, że pod względem wytrzymałości na długim dystansie z kresowymi arabami, żadne inne na świecie równać się nie mogą.
Koń to kultura, a koń arabski to coś jeszcze znacznie więcej. Na Rusi, czyli właśnie tu, gdzie leży nasz kresowy zaścianek, od wieków mawiano, że Lach bez konia jest jak ciało bez duszy . I tak sobie myślę, słuchając rżenia dwudziestosiedmioletniego ogiera z rodu Krzyżyka, że arab to wcale niemała część polskiej duszy.